BAZA OZNAKOWANIA NAWIGACYJNEGO 

Prywatna strona przyjaciół BON Gdańsk

LATARNIK – EDYTA GIETKA

Dziś, nawet jeśli zaśpi, zapomni, lampa zapali się sama. Pokaże drogę na ląd… 

Sześćset lat temu, gdy jeszcze nie było latarni ani wysokich buków, z rozbitego statku uratowała się dziewczyna, imieniem Krysta. Na brzegu rozpaliła ognisko. Płomień, lampa naftowa, elektryczna żarówka, halogeny… Od tamtej pory zmieniło się wszystko. Tylko wschody i zachody słońca są te same. Został też strażnik płomienia, choć o piratach czyta się już tylko w bajkach. Na wszelki wypadek. Od 1971 r. na rozewskim cyplu jest nim Aleksander Krężałek. Nie podkręca wąsa, nie pali fajki, nad Mickiewiczem się nie rozczula i nostalgia w nim już nie ta, sienkiewiczowska. Nawet przodkowie nie byli stąd, z Rozewia, najbardziej wysuniętego na północ punktu Polski. Pamięta, że jako chłopak wypożyczył książkę o rybach. Wtedy dowiedział się, że na świecie istnieje Władysławowo. Przeznaczenie dopadło Krężałka przypadkiem. W 1968 r. dostał przydział do jednostki wojskowej na Helu. – Gdzie Krosno? Gdzie Jasło? – duma. Nawędrował się po bałtyckich portach. Ale człowiek pałęta się, dopóki nie zakotwiczy z żoną. Czy to on wypatrzył tę Kaszubkę, czy ona jego? Już nie pamięta. A ponieważ dziewczyna nie bała się latarnianej przystani, zaczął służyć morzu. Mijał rok, drugi, trzeci…

Skawińskich już nie ma

Przysnąć Krężałkowi nie zdarzyło się nigdy. Tylko na początku człowiek jest ciągle nerwem na posterunku. Czuwa, nawet kiedy śni. Potem wschody i zachody zaczyna czuć w żyłach. Są silniejsze od wszystkiego. Nawet gdyby walił się świat. Latarniany bezwzględny czas. Od końca lat 70. już nie musi biec na samiutką górę, żeby pociągnąć za wajchę, zapalić silnik i żarówkę o mocy 2 tys. watów. Kontroluje “ognisko” z dyżurki. Można powiedzieć, że to dyżurka bezobsługowa. Czasem przyjdzie, zerknie, czy palą się kontrolki, przetrze kurz na urządzeniach. Życie biegnie, a technika wyręcza człowieka w obowiązkach. Staroświeckie są na Rozewiu tylko te wschody. Można powiedzieć o Krężałku: nowoczesny wachmistrz. To on przecież pożegnał starą latarnię w 1978 r., gdy zgasił jej światło. Paliła się do ostatniej swojej minuty. Nowa może nawet obyłaby się bez Krężałka. – Zamontowano nowoczesną optykę. Fotokomórki, halogeny, GPS-y – mówi strażnik dzisiejszym językiem. – Agregat awaryjny jest zawsze na “stand baju”. Automatyka. Czego to ludzie nie wymyślą… Serce latarni, czyli tzw. laternę, technika też pozbawiła sienkiewiczowskiej patyny. Właściwie ani się nie zapala, ani nie gaśnie. Co trzy sekundy wykonuje pełny obrót, dzięki któremu ci na morzu przez ułamek chwili widzą błysk. Gdy odczytają dziesięć kolejnych błysków, już wiedzą, że są w zasięgu latarni Krężałka. Czy ta wiedza i warta Krężałka są im dzisiaj potrzebne, żeby nie zabłądzić? – Piloty na statkach komputerowo rysują mapy, radary na kutrach… – latarnik odpala komputer. – Biały punkt w tym miejscu to statek. A te punkty wokół weryfikują jego położenie z dokładnością do 0,9 m kw… Nawet gdyby latarnia zgasła, nawet gdyby latarnik zapomniał, z jego winy żadna tragedia nie powinna się stać. Wspinamy się na szczyt, stukamy obcasami o żelazne stopnie, zanim z góry pokaże się bezkres. Krężałek spogląda w dół, opierając się łokciami o barierkę balkonu. Ilu zagubionych ocalił? Nie wie. Ale nawet jeśli z tego nikt już nie korzysta… Elektronika lubi przecież zawieść. Światło z lądu nie. Zresztą czy morze może żyć bez tego światła? – Są konwencje międzynarodowe – tłumaczy. – Wracała pani kiedyś z rejsu? Po latach? Widziała jasny punkcik z oddali? Kiedy nagle pojawia się uczucie, że tam jest ląd? Serce ściska, gdy człowiek pomyśli, że pokazuje tym na morzu: to już dom. Czasem ciągnie go, żeby wejść na sam szczyt, choć już nie ma potrzeby. Wtedy idzie przeczyścić halogeny flanelową ściereczką, coś wymienić, coś przesmarować olejem napędowym. Bo człowiek ten nadzór ma we krwi. No i tym widokiem z góry musi czasem pooddychać. Ile powierzchni morza widział przez te 30 lat? Nie zliczy. – Pomarszczone albo gładkie, łagodne jak baranek albo poszarpane falami na 7 m – zamyśla się. – Świat się zmienia, a wraz ze światem przyroda. Kiedyś 11 stopni Beauforta było nie do pomyślenia. Teraz ogłaszają i 12. Lubi patrzeć, jak wschód księżyca robi na morzu czerwoną autostradę. A najbardziej korci Krężałka, gdy zbliża się sztorm. Żeby chociaż przez chwilę ze szczytu zajrzeć piorunom w oczy. – Włosy dęba stają. Błysk idzie powoli lądem, ułamek sekundy i zjeżdża do morza jak na ślizgawce.

Krężałkowa nostalgia

O smukłej latarni zbudowanej 300 lat temu z polnych kamieni Krężałek mówi “ona”. Jest potężna. Jeszcze na 23 milach morskich widać jasny punkcik. Można powiedzieć, że na Rozewiu kończy się świat. Bo czy ktoś, jak on, obcuje tak blisko z gwiazdami? Dla niego widoki, za którymi z całej Polski zjeżdżają tu turyści, są chlebem powszednim. Ale turyści nie potrafią delektować się morskim majestatem. Wdrapią się, postoją chwilkę, czasem odwiną loda i zbiegają po krętych schodach, kupując jeszcze na odchodnym bursztynowego słonika na rzemyku czy pirata za 11 zł, które na dole w okienku sprzedaje żona latarnika, Elżbieta Krężałek, ubrana w odświętny niebieski mundur. Sprzedaje też bilety wstępu na latarnię. Po 2 zł. Na końcu świata są ponoć najtańsze. Turyści raczej nie słuchają brzęczenia much nad przestrzenią, z którą Krężałek zrósł się na amen: – Tam, gdzie widać tych ludzi jak mrówki, to Jastrzębia Góra, a tamte domki na łąkach to Tupadły, a jak dziś pięknie widać wiatraki w Swarzewie! – obraca wzrok w każdą stronę świata. Nostalgię zna, bo jak to by było, gdyby latarnik nie znał nostalgii? Ale i ona już nie ta sama. – Wie pani, gdyby człowiek był na wyspie, gdyby raz na miesiąc przemknął statek… U nas w sezonie nie ma czasu na tęsknoty. I tysiąc ludzi dziennie się przewija. Z resztą nie ma na wybrzeżu latarnika, który nie założyłby rodziny. Ludzi Krężałek lubi, choć roboty przy nich dużo. To trawniki trzeba poprzycinać, to żywopłoty, pobiałkować krawężniki, posprzątać. Gdy o 18 zamykają latarnię, ściągają urzędowe mundury, biorą mopy, wiadra z wodą i szorują codziennie wszyściutkie 150 schodów. – Ale zaraz skończy się sezon – uśmiecha się. – To dobrze, bo człowiekowi cisza potrzebna do życia jak ludzie. Byle tylko przebrnąć. Latarnia też musi pooddychać. Od października robi się na Rozewiu sennie. Potem, gdy na morzu tworzy się już lepa lodowa, a woda staje się ołowiana, następuje miesiąc ciszy absolutnej. Czasem tylko zapuka jakiś samotnik, dla którego Krężałkowa specjalnie otwiera kasę. Albo zakochani. – Czy to taka moda teraz, że lubią się zaręczać na szczycie? – zastanawia się latarnik. – Ale się wprowadza na górę i zostawia dla intymności. A i lampkę szampana trzeba z nimi wypić. Czy latarni od tego ubędzie? – macha ręką. Od kwietnia ludzie znów ruszą. Człowiek sobie w świadomości zakodował, że martwota przeplata się ze zgiełkiem. Jak pory roku. I jedno, i drugie trzeba przetrwać. Kiedy już dzisiejszy letni zgiełk ucichnie, Krężałek jak co dzień przycupnie wieczorem na schodkach dla oddechu. Cisza robi się taka, że słychać wiatr w szczelinach latarni. Tu stuknie, tam puknie, to sąsiad drzewo rąbie w piwnicy. Trudno nie wiedzieć, który, bo na Rozewiu stoją tylko trzy chałupy.

Nie ma jednolitości na świecie

Choć Krężałek nie musi już wstawać przed wschodem słońca, budzi się bezwiednie. Podrzemie, pomyśli. Jeśli ma pierwszą zmianę, równiutko o 7 jest na posterunku. Przychodzi do dyżurki i podpisuje w dzienniku przyjęcie służby. W małej kanciapie drażnią zapach smaru i niezrozumiałe radiowe komunikaty. Ktoś nadaje sygnał wywoławczy. Zakłócenia. Zgrzyt. Znów komunikat wyrwany z poprzedniego kontekstu. Tym razem po niemiecku. To Główny Urząd Morski czasem ma coś do przekazania. Ale dla Krężałka wszystko jasne. Godzina 14. Trzeba biec do ogródka, żeby spisać pomiary. Potem przekazać je telefonicznie do Gdyni. Krężałek stawia się na jeszcze jedną wachtę – posterunek meteo. Trzy razy dziennie, o identycznych porach mierzy zawsze to samo. W kance z włożoną grzałką już zawrzała woda. Niesiemy ją do ogródka razem z katotermometrem (spirytusem zamkniętym w menzurce). Krężałek zanurza termometr we wrzątku, spirytus idzie do góry. Teraz trzeba czuwać ze stoperem, dokładnie łapiąc moment, w którym ciecz spadnie do wyznaczonego na menzurce punkciku. Ten codzienny rytuał bada szybkość ochładzania powietrza. Jest pierwszy pomiar, 45, czyli idą chłodniejsze prądy. Kolejny. Spirytus opada leniwie… Czynność Krężałek zawsze powtarza cztery razy. – Czasem człowiek oprze się, przydrzemie, ale zrywa się bezwiednie akurat wtedy, gdy trzeba wyłączyć stoper – latarnik przeciera szmatką skalę na zaparowanej menzurce. Następny pomiar: 58. Czyli napłynęło cieplejsze powietrze. Właśnie dlatego Krężałek nie czuje monotonii. – Przecież każda chwilka jest inna. Gdyby na tych wykresach była linia prosta, może i człowiek by się znudził, ustał. A tu można mierzyć cały dzień i zawsze będzie inaczej. Z zapisu deszczomierza, który co miesiąc wysyła pocztą do Gdyni, też można zobaczyć, że świat nie jest monotonny. Deszcz pada na tyle sposobów. Samo zachmurzenie ma ośmiostopniową skalę. – Jakieś 5/8 – Krężałek przymyka powiekę i patrzy w chmury. Zachmurzenie mierzy na oko. – No bo jak przegonisz je na jedną stronę, ile zostanie czystego nieba? – rozumuje. – Nie ma jednolitości w naturze. Dlatego nigdy nie pisze w pożółkłym zeszycie: “Nic się nie dzieje”. Czasem przyroda potrafi zaskoczyć. Pamięta na przykład wiatr o sile 42 m/s: – Przyjechała telewizja. Chcieli wejść na latarnię o północy. Człowieku! Razem z tą kamerą porwałoby ich do wody! Wszystko musi mieć jakieś wytłumaczenie. Dlatego pomiary Krężałek zbiera właśnie w tym ogródku za domem. Ale nigdy się nie zastanawiał, dlaczego akurat tu. Robi, co do niego należy. Ma swoją działkę i nie wnika w uogólnienia. Więksi są od tego, żeby na podstawie jego pomiarów uogólniać. Ci więksi, z Państwowego Instytutu Meteorologicznego, łączą potem jego wyniki w kropki i rysują mapy. Nawet jest dumny, że rozewską cząstką przyczynia się do prognozy w telewizorze. Między jednym a drugim pomiarem trzeba wypełnić 12 godzin służby. Nie, “Pana Tadeusza” w pracy raczej nie czyta. O 19 kończy pierwszą zmianę. Nocna jest bardziej senna. Można nawet powiedzieć, że psychicznie jest bardziej pracowita. W Rozewiu jest trzech, którzy w papierach mają wpisane: zawód wykonywany – latarnik. Krężałek, jego syn, Artur, i Zdzisław Ciechanowski.

Wieczna wachta

Życie latarnika to wcale nie temat na nowelę. A to trzeba się ruszyć po kartofle do Pucka, nakarmić owcę, wypielić ogródek. Gonią Krężałka w grudniu, żeby poszedł na wolne, bo urlop musi być w papierach: – Ale od czego ma być ten urlop? – drapie się w głowę. – Od niej? – patrzy na latarnię. Widać, nie lubi tracić wieży z zasięgu wzroku. Gdy raz pojechał odwiedzić rodzinę w Krośnie, z tęsknoty co wieczór siadał pod… latarnią.
Spłodził córkę i dwóch chłopaków. Kiedy dzieci chodziły do szkoły, mówiło się o nich “ci z latarni”. Były dumne. Przecież latarnik jest jeden, a innych zawodów w bród. Synowie wyedukowali się w Pucku na mechaników, po wojsku obaj zaczęli pracować, trochę świata zwiedzili w delegacjach. Ale każdy wrócił. Coś ciągnie człowieka. Przecież wszyscy kręcili się po tych schodach od dzieciaka, rośli w świetle latarni. A i ona w tym czasie urosła, podwyższona w 1978 r. o 8 m, gdy buki przerosły wieżę i zaczęły zasłaniać światło.
Jednego z Krężałkowych synów dopadło przeznaczenie, gdy nadarzyła się okazja i zwolniło się miejsce w latarni. Zrezygnował z pracy w terenie i zaczął pełnić wachtę razem z ojcem. A i drugiego ciągnie. – Bo gdzie będą mieli lepiej? – pyta latarnik. – Choć zarobki takie jak to w budżetówce, dojeżdżać nie trzeba, przy taśmie się nie stoi, nikt palcem nie pokazuje. Jest się gospodarzem na swoim. W pomieszczeniu zwanym syrenownią Krężałek lubi wysmarować olejem buczek mgłowy. Choć potężnej maszyny na sprężone powietrze już nikt nie uruchamia w czasie mgły, buczek wiernie odprowadza swoich latarników na wieczną wachtę. Piękny, mocny bas… – Odprowadził już Wzorka Władysława i Wzorka Zbigniewa. A w czerwcu tego roku pana Alfreda – zamyśla się Krężałek. – Pracował tu 45 lat. We krwi mu latarnia została. Miał to szczęście, że nie tęsknił mocno, bo mieszkał niedaleko i wdział ją z domu w Tupadłach. Jak dla pana Alfreda napompowaliśmy buczek, aż tam, na cmentarzu było słychać, tak dźwięk poszedł wysoko. 55-letni Krężałek jest teraz najstarszym latarnikiem na Rozewiu. Wszystko mu przekazali zmarli poprzednicy. Żeby nie pozostało bez śladu, echa. Bo musi być dalszy ciąg. Dlatego Krężałek wprawił w uruchamianiu buczka syna: – Mnie nauczyli, ja też nauczyłem… – kończy opowieść. Synowi wpoił też, że zagrzeje tu miejsce. Bo w latarniku musi być stałość. Nie lata jak kukułka od gniazda do gniazda. Zostać tu na warcie, to tak jakby wyświęcić się na księdza. Jest 21. Za chwilę się zapali. Dzień już krótszy od najdłuższego o 50 minut. Zgaśnie też sama. Około 4.30. I choć nie potrzebuje silnej ręki ciągnącego za wajchę człowieka, Krężałek, jak zwykle, będzie na posterunku.
Copyright ©2014-2024 BazaGdansk.pl, All Rights Reserved
Liczba odwiedzin: 21395
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem